środa, 8 marca 2017

∞ Rozdział II ∞

Sytuacja na drogach była w miarę znośna. Kilku centymetrowa warstwa śniegu została odgarnięta z jezdni, więc autobus, którym zmierzałam do szpitala przynajmniej nie grzązł w zaspach. Niestety, warunki na drogach były wprost proporcjonalne do warunków panujących wewnątrz środka transportu. Panował bowiem ścisk, bo każdy wolał przejechać się chociaż jeden przystanek, aby tylko nie iść po oblodzonym chodniku.

Po ślicznej pogodzie nie było nawet śladu. Chmury pojawiły się nie wiadomo skąd i zasłoniły całe błękitne niebo.

Wyjrzałam za okno. Ludzi na zewnątrz prawie nie było, bo skąd niby mieli się wziąć, skoro wszyscy są tutaj. Zaczął nawet prószyć śnieg i zerwał się lekki wiatr. Można to było łatwo zauważyć, bowiem płatki zamiast delikatnie opadać, latały w każdym możliwym kierunku. Jednak cieszę się, że pojechałam autobusem. Już chyba wolę ten tłok niż abym miała przemarznąć do szpiku kości.

Nagle pojazd gwałtownie zahamował. Trzymałam się kurczowo żółtej rury, ale i tak  przez przypadek popchnęłam oraz nadepnęłam na stopę osobie stojącej obok mnie. Młoda dziewczyna spojrzała na mnie ze złością, jakby to była moja wina, a nie kierowcy. Cicho przeprosiłam, ale ona już nie zwracała na mnie uwagi, tylko odwróciła się do mnie plecami.

Już czuję, że ten dzień będzie beznadziejny. Najpierw budzi mnie Eva, potem pośliznęłam się przed domem, przez co prawie wpadłam w niewielką górkę śniegu, a teraz to. Wiem, że są gorsze rzeczy, ale mi coś takiego zdarza się za często.

Po jakiś piętnastu minutach, w końcu autobus zatrzymał się na interesującym mnie przystanku. Przepychałam się pomiędzy osobami, grzecznie ich przepraszając. Nie lubię takich sytuacji, kiedy ktoś przekracza moją strefę prywatności, ale teraz nie mam wyboru.

Dosłownie wypadłam z autobusu prosto w śnieg, który padał już solidnie, a płatki stawały się coraz większe. Pośpiesznie założyłam kaptur, a następnie na nic nie czekając skierowałam się w stronę szpitala. Dobrze, że przystanek znajduje się akurat na przeciw kliniki w której leży Alex.

Chodniki naprawdę były śliskie, poza tym nawet nie było odśnieżone, nie mówiąc już o tym, aby posypać je piaskiem. Zatrzymałam się przed przejściem dla pieszych czekając na zapalenie się zielonego światła. Samochody jeździły bardzo wolno, ledwo co ruszały się z miejsca.

Po chwili usłyszałam znajome pikanie, co oznaczało, że mogę już bezpiecznie przejść na drugą stronę ulicy. Dobrze, że jest ten sygnał dźwiękowy, bo zmiany świateł bym nie zobaczyła. Nawet nie patrzyłam przed siebie. Wzrok utkwiłam w ziemię, a na głowie zarzucony miałam kaptur. Ale to wcale nie zmieniło faktu, że włosy, które wystawały spod czapki i kurtki, co chwilę latały mi przed oczami zasłaniając mi widoczność. Poza tym zaczęło robić mi się zimno w nos i policzki.

Szłam ostrożnie, aby znowu się nie pośliznąć. Nie ma chyba lepszego sposobu, aby zrobić z siebie pośmiewisko, jak przewrócić się na środku jezdni. Choć z drugiej strony i tak nikt mnie nie widzi, bo jestem jedynym pieszym. Nie liczyłam tylko kierowców.

Na szczęście chwilę później byłam już bezpieczna na chodniku. Postanowiłam jednak się pośpieszyć i odrobinkę przyśpieszyłam kroku. Po paru minutach byłam już na miejscu, to znaczy, stałam przed automatycznymi drzwiami, które prowadziły prosto do głównego holu. Tupnęłam parę razy, aby z moich czarnych kozaków odpadło większość przylepionego do nich śniegu. Otrzepałam jeszcze rękawy, w skutek czego rękawiczki zrobiły się mokre, po czym zdjęłam kaptur i szybko weszłam do środka.

Hol jak hol. Już od razu poczułam środek dezynfekujący w powietrzu, którego zapachu nienawidzę.  Wszędzie było czysto i sterylnie, nie licząc podłogi, która była pełna mokrych śladów. Po lewej znajdowała się recepcja, przy której w kolejce stało parę osób. Za ladą siedziały dwie pielęgniarki, którym na pierwszy rzut oka, niezbyt się śpieszyło. Jedna tłumaczyła coś spokojnym głosem pacjentowi, zaś druga wstała i zaczęła kręcić się w pobliży pierwszej szukając jakiś papierków.

Na przeciw mnie był korytarz prowadzący do gabinetów lekarskich oraz windy. Wiem to, bo swego czasu spędziłam w tym budynku sporo czasu.

Po prawej zaś umiejscowione były szerokie schody, do których zaczęłam zmierzać. Mogłam wybrać windę, ale nie ufam temu wynalazkowi. Nie żebym się bała nią jeździć, ale mam jakiś taki lęk przed tym, że się zatrzyma między piętrami. Poza tym schody poprawiają kondycję.

Będąc już na górze skręciłam na prawo. Odetchnęłam z ulgą na myśl, że wiem w jakiej sali leży Alex. Jak sobie przypomnę moje pierwsze pobyty tutaj i stanie w masakrycznie długiej kolejce do recepcji (panowała wtedy jakaś epidemia, czy coś), aby się dowiedzieć, gdzie jest mój chlopak, to ciarki przechodzą mi po plecach.

Po chwili byłam na miejscu. Stanęłam przed salą 123 i zajrzałam do środka przez prawie całkowicie oszklone drzwi. Rozsunęłam je, wchodząc do środka i zasuwając je za sobą. Alex leżał tam gdzie zwykle, w identycznej pozycji, czyli płasko na łóżku z wyciągniętymi po obu stronach tułowia rękoma, do których miał poprzyczepiane najróżniejsze rurki. Podeszłam w jego stronę. Niedaleko łóżka stało krzesło, na którym postawiłam torebkę. Zdjęłam kurtkę, po czym powiesiłam ją na oparci, aby trochę obeschła. Czapkę włożyłam do kaptura.

Spojrzałam na jego twarz. Był kiedyś bardzo przystojny. Wysoki, ciemne włosy i oczy czarne jak węgiel. Teraz kiedy na niego patrzę widzę, że nic się nie zmienił. Wygląda jakby spał. Tylko po jednym można poznać, że jest w śpiączce i nie mówię tutaj o  cienkich rurkach przypiętych do jego żył, czy kardiomonitorze na którym wyświetla się jego akcja serca pikając co chwilę. Najbardziej w oczy rzuca się dosyć szeroka rurka wepchnięta do jego ust oraz wielkie urządzenie podtrzymujące jego funkcje życiowe.

- Hej, jak się czujesz? - zapytałam, choć wiadomo, że nie oczekiwałam odpowiedzi. - Ja też dobrze. - Lubię tak do niego mówić. Podobno ludzie w śpiączce wszystko słyszą, więc często opowiadam co ostatnio mi się przytrafiło. - Zaraz wracam, tylko pójdę do automatu kupić sobie herbatę. Na zewnątrz jest okropnie. Śnieg tak sypię jakby koniec świata miał nadejść. I ten wiatr. Po prostu wstrętnie. To ja zaraz będę - odparłam, po czym wyszłam na korytarz.

Szpital ten nie jest największy, ale mają tutaj wspaniały personel. Poza tym bardzo dobrze leczą i wierzę, że potrafią zdziałać cuda.

Poszłam na drugi koniec korytarza, prosto do automatu. Znam automaty w całym tym budynku i muszę przyznać, że herbata z tego jest wyjątkowo dobra. Wrzuciłam jedno euro, które wygrzebałam z kieszeni spodni, a następnie wcisnęłam guzik oznaczający chciany przeze mnie napój. Usłyszałam szum w automacie co oznaczało, że herbata jest w trakcie produkcji.

- Eee... Przepraszam. - Usłyszałam głos za sobą. Odwróciłam się. Przede mną stał niewysoki, odrobinkę wyższy ode mnie, chłopak. Wyglądał na mojego rówieśnika. Pierwsze, co zauważyłam to jego szeroki uśmiech oraz brwi. No i jeszcze te włosy. Co on, blond ombre sobie zrobił? Jego fryzura kolorystycznie przypomina mi kawę latte. Powstrzymywałam się, aby się nie roześmiać. W końcu pierwszy raz człowieka widzę na oczy. Nie będę go przy nim wyśmiewać. - Czy wiesz może, gdzie jest gabinet laryngologa?

- Tak - odpowiedziałam szybko, odwracając wzrok od jego włosów. Przypomniałam sobie o herbacie, która już czekała gotowa. Odwróciłam się, wyjęłam z automatu parujący kubek, po czym z powrotem stanęłam przed nieznajomym.

- A możesz mi powiedzieć, gdzie to jest? - dopytał, nadal się uśmiechając. Ciekawe, czy policzki go bolą od tego ciągłego szczerzenia się?

- Jasne - odrzekłam wyobrażając sobie w głowie trasę. - Więc tak. Idziesz na parter, skręcasz w prawo, potem w lewo, idziesz korytarzem prosto, potem znowu w lewo, jeszcze raz w lewo. Schodami na drugie. Tymi schodami tam nie zajdziesz - uprzedziłam go, kiedy dostarczałam, że wpatruje się w klatkę schodową znajdującą się niedaleko. - I dalej. W prawo, prosto korytarzem, w lewo i jesteś na miejscu - zakończyłam triumfalnie.

Dostrzegłam w jego oczach strach lub przerażenie, jak zwał tak zwał. Ale już tak szeroko się nie uśmiechał.

- Aha - odparł cicho, spoglądając w bok.

- Dasz sobie radę? - zapytałam z grzeczności. Teraz wyglądał takiego biednego i zagubionego.

- Tak, jasne - przytaknął, powoli odchodząc.

Spojrzałam za nim dmuchając na parujący napój, aby stygł szybciej. Może jednak pomóc mu znaleźć tego laryngologa? Wystarczy, że jest chory, nie musi mieć jeszcze więcej problemów. Zrobiło mi się go szkoda. Ech... Ja i moje dobre serce. Nie mogę go tak samego puścić w ten szpitalny labirynt.

- Zaczekaj! - krzyknęłam za nim. Od razu się odwrócił i na mnie spojrzał. Podbiegłam do niego próbując nie rozlać wrzątku, który parzył mnie w palce. - Zaprowadzę cię.

Jego oczy od razu się rozpogodziły.

- Naprawdę? - W jego głosie usłyszałam niedowierzanie. - Nie chcę się narzucać.

- No co ty? Z chęcią cię zaprowadzę. Króciutki spacerek mi nie zaszkodzi.

Na jego twarzy znowu zagościł uśmiech.

- Bardzo ci dziękuję. Naprawdę jestem ci wdzięczny za pomoc.

- Serio, nie ma za co. - Machnęłam wolną ręką. - A teraz chodź, wyprawa przed nami - powiedziałam wesoło do mojego towarzysza.

Rozdział nieco dłuższy, ale pojawia się nasz pierwszy bohater. Chyba nie trudno zgadnąć, kto to :-)Rozdziały na razie będą pojawiać nieregularnie, ale postaram się to zmienić.
Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz